Jackie, film o Jacqueline Kennedy, chociaż
wydaje się być opowieścią o szaleństwie, perfekcji, a przede wszystkim o żałobie,
w rzeczywistości jest historią zamkniętą w klaustrofobicznych kadrach i
frenetycznym montażu. Tytułowa bohaterka snuje się po ujęciach jak duch.
Niewiele mówi, ale i obrazy nie przekazują wystarczającej ilości informacji,
poza oczywistą wiedzą o rozedrganiu emocjonalnym Jackie.
Ramą narracyjną filmu jest słynny
wywiad udzielony przez pierwszą damę, tydzień po zabójstwie Johna F. Kennedy’ego.
Rama ta w zamyśle twórców ma uspójniać poszczególne ujęcia połączone ze sobą w sposób
nieuporządkowany. Jednak nawet zabieg montażowy tego rodzaju nie nadaje filmowi
tempa ani nie jest w stanie pomóc nam zrekonstruować tragicznych wydarzeń,
które miały miejsce jesienią 1963 roku. Wypowiedzi Jackie wyrzucane z siebie w
przypływie szczerości, czy też spowodowane nagłym wybuchem emocji, są niczym
więcej jak tylko pustym ornamentem słownym. Nie jesteśmy w stanie dowiedzieć
się z nich niemal nic o skomplikowanych relacjach, jakie łączyły pierwszą damę z
mężem ani o organizacji pogrzebu prezydenta, ani o przekazaniu władzy.
Twarz
Natalie Portman, wcielającej się w Jacqueline Kennedy, przez znaczną część
filmu pokazywana jest w zbliżeniach, bądź w półzbliżeniach. Natarczywy zabieg
formalny zmuszający do śledzenia każdego grymasu, najdrobniejszego skurczu
mięśni twarzy bohaterki, jest percepcyjnie przytłaczający. Przez pewien czas
staramy się podążać za Jackie, uchwycić kim jest, co czuje. Niestety
intensywność obrazu nie przekłada się na rozumienie postaci, ani nawet na
współodczuwanie wraz z nią. Ostatecznie ogarnia nas nuda, najgorsze uczucie jakiego
możemy doznać w kinie. Oczywiście, nuda może być swoistą metodą, jak chociażby
w filmach Michelangelo Antonioniego, który posługiwał się nią, żeby pokazywać mierzenie
się z mozołem egzystencji. Może się wydawać, że Pablo Larrain, reżyser obrazu, wykorzystuje podobną metodę, co Antonioni. Niestety w Jackie, zamiast nudy podniesionej do rangi sztuki, mierzymy się jedynie z męczącymi na dłuższą metę rozwiązaniami formalnymi.
Ciasne kadry
wypełnione postaciami aż po brzegi, rozedrgana kamera z ręki, nieoczekiwane montażowe
cięcia zarówno w sferze wizualnej, jak i
dźwiękowej. Wszystko to miało zapewne służyć podkreśleniu kondycji psychicznej
bohaterki. Wystarczy jednak przypomnieć
sobie tych, którzy z największa precyzją wydobywali w kinie ze swoich postaci emocje,
żeby zrozumieć, że zamiast nieprzerwanej formalnej rozwiązłości, wystarczy
niekiedy jedna, dwie sceny, żeby ukazać dramat obrazowanej jednostki. Umiejętność
tę posiadł chociażby Ingmar Bergman i z pewnością Larrain mógłby się od niego
wiele nauczyć.
Jackie rozpisana jest
na trzy plany narracyjne: okres od zamachu na Kennedy’ego aż do momentu
pogrzebu; wspomnienia dotyczące realizacji przez Pierwszą Damę programu o
Białym Domu (A Tour of the White House), oraz wspomniany powyżej wywiad
udzielony magazynowi Life tydzień po
śmierci męża. Te trzy perspektywy miały z pewnością za zadanie ukazać na
ekranie złożoność postaci Jackie, a przede wszystkim uzmysławiać, że pod
zasłoną oficjalności i elegancji, kryło się u wdowy po Kennedym wielkie
cierpienie. Niestety ani słowa, ani zdjęcia, ani montaż, ani nawet rola Natalie
Portman, nie pozwalają odczuć, że bohaterka, której towarzyszymy przechodzi
głębokie przemiany. Film jest wydmuszką bez scenariusza, z tendencyjnym
pomysłem na realizację zdjęć i brakiem pomysłu na montaż, z pięknymi, ale
niewiele wnoszącymi do całości, kostiumami i przyjazną, lecz monotonną muzyką w
tle.
Z
projektem przez pewien czas związany był Darren Aronofsky. Jackie wygląda więc na film zrealizowany przy pomocy pierwszych, wciąż
jeszcze powierzchownych, pomysłów, jakie mógł mieć na wczesnym etapie pracy nad
obrazem twórca Czarnego łabędzia. Dlatego można sobie wyobrazić (choć najpewniej nie ma w tym choćby odrobiny prawdy), że reżyser, operator (Stephane Fontaine) i odtwórczyni głównej
roli w Jackie, przejrzeli sporządzone
na wczesnym etapie preprodukcji notatki Aronofsky’ego i uznali, że nie ma sensu
realizować kolejnych pomysłów ani rozwijać tych już istniejących. Niezależnie
od tego jak wyglądały prace nad projektem, do kin trafił film płytki, męczący i
nudny, grający przez ponad dziewięćdziesiąt minut wciąż od nowa tę samą melodię
tak, jak ma to w zwyczaju czynić pozytywka.
OGÓLNA OCENA FILMU: 5/10
OGÓLNA OCENA FILMU: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz